Archiwum

Archive for the ‘Co nieco o autorze’ Category

Wpis numer 020 – Krwawe Walentynki

17 lutego, 2011 4 Komentarze

Walentynki. Święto, którego całkowicie nie uznaję i uważam za zbędne dla mnie. I nie chodzi mi tu o zazdrość wobec par zakochanych czy inne tego typu argumenty, o nie. Po prostu nie widzę się w tym i już. Ale nie to będzie tematem przewodnim tego wpisu, lecz tytułowa krwawość. A dokładnie :sama krew. Czerwona, smaczna i cudownie prezentująca się na dwuręcznych mieczach.

Dnia 14 lutego 2011 roku, po raz pierwszy w życiu udałem się na ulicę Czerwonego Krzyża we Wrocławiu, by tam ,w Centrum Krwiodawstwa, dobrowolnie oddać krew. Pytanie pierwsze: po co, z jakiego powodu? Sam nawet do końca nie wiem. Nie chodziło tu raczej o nagrody (o których później) czy inne korzyści materialne. Po prostu, gdzieś tam w głowie, jakiś czas temu, doszedłem do wniosku, iż takie działanie jest po prostu satysfakcjonujące dla mnie samego. Tak o. Oddałem krew, jestem fajny i tak dalej. Pośrednio dochodzi tutaj motyw „a jak będę miał wypadek…” lecz nie był on kluczowy. Niezależnie od powodów, stało się. Na wejściu zostało grzecznie poinformowany o wszystkich krokach i działaniach, jakie powinienem poczynić by zostać krwiodawcą. Najpierw rejestracja, skąd wysłano mnie na pierwsze, próbne pobieranie krwi. Na podstawie tego zostanie określona moja grupa krwi oraz to, czy jestem chory na jakąkolwiek z tych chorób, które są złe, ale nie pamiętam. Następny krok to oczekiwanie na wizytę u doktora, który bada nasz stan zdrowia i orzeka zdolność do oddania krwi. Jednak jeszcze przed tym musimy wypełnić ankietę, która ma ułatwić pracę ww. lekarza. Ten kawałek papieru to kolejna porcja chorób, o których zwykły człowiek nigdy wcześniej nie słyszał poza serialami medycznymi oraz kilka pytań dotyczących naszych stosunków sexualnych bądź podróży zagranicznych. Ot, taka ciekawostka . Osobiście ważniejsze było dla mnie otrzymanie po badaniu kuponu na puszkę Pepsi i Grześka, ale to już moja opinia.

Po tym ostatnim badaniu przechodzimy na magiczne piętro pierwsze. Tam, w długiej Sali zasiadamy na jednym z foteli i zaczyna się właściwy proces pobierania krwi. Od razu uprzedzam: nie jest to całkowicie bezbolesne. Igła, która na moje oko była 4-krotnie grubsza niż zwykła, wbijana jest prosto w żyłę na zgięciu ramienia. Dodatkowo, na wysokości barku, jesteśmy zapinani specjalna opaską. Tak więc pod koniec zabiegu, nasze ramię przybiera kolor iście fioletowy. Cała „akcja” trwa mniej niż 5 minut, po czym zostajemy puszczeni wolno z kwitkiem potwierdzającym oddanie krwi. Następny etap jest moim prywatnym faworytem. Cytując tabliczkę na ścianie: „Pacjent zobowiązany jest ,po oddaniu krwi, do 15 minut odpoczynku na fotelach bądź kanapach”. Miękkich. Baaardzo miękkich. Gdyby kazano odpoczywać 20 minut, z pewnością zasnął bym w tych cudach ludzkiej techniki.

Ostatni etap to zgłoszenie się do recepcji, kasy oraz bufetu po „zapłatę”. 8 czekolad, zwrot kosztów przejazdu (nawet, jeżeli szło się na piechotę), możliwość pełnopłatnego zwolnienia ze szkoły bądź pracy oraz maskotka. Jak dla mnie bomba. Do tego, po 10 dniach możemy odebrać własną książeczkę z grupą krwi oraz datami poszczególnych wizyt, co pozwala w przyszłości uzyskanie licznych korzyści wynikających z bycia Honorowym Dawcą Krwi. Do takich zalicza się między innymi możliwość darmowych przejazdów MPK.

Cóż więc mogę napisać na koniec? Ano tyle, że warto. I proszę. To tylko godzina wyjęta z życia, która naprawdę opłaca się nie tylko Tobie, ale również komuś innemu. Wiem, moralizatorstwo w pełnej krasie, ale cóż poradzę, czasami mi się zdarza. Wystarczy tylko poszukać kilku informacji w Internecie i już wszystko jest dla nas jasne i przejrzyste. Mam więc nadzieje, iż chociaż jedna osoba, pod wpływem tego wywodu, zdecyduje się na pójście w moje ślady.

 

 

Florence and the Machine – Cosmic Love

Wpis numer 019 – God save the Queen!

7 stycznia, 2011 7 Komentarzy

7 miesięcy. Tyle, około, trwała moja przerwa w tworzeniu tego bloga. Cholera, dużo. A co jest najśmieszniejsze? Nie mam absolutnie pojęcia, co pisać na początku tego wpisu. Po prostu nie wiem, jak argumentować  tak długą nieobecność, ba, nawet nie wiem, czy powinienem.  No cóż, nie ma co się rozklejać, trzeba pisać. Kilka świeżych pomysłów wpadło mi do głowy, tak więc prezentuje jeden z nich: co jakiś czas wpis będzie poświęcony jednemu zagadnieniu związanym z historią danego kraju bądź narodu. Tak się bowiem składa, iż jednych wręcz uwielbiam, tak jak Finów czy Szkotów, podczas gdy dla przykładu Francuzów co najmniej nie trawię. No ale dosyć tego gadania, czas zabrać się do pracy. Tak więc dziś na tapecie dumni synowie Albionu, obrońcy białej rasy i jej cywilizacji na całym świecie oraz odwieczni wielbiciele herbaty z mlekiem, Brytyjczycy.

Na samym początku sprostowanie:  nie, Wielka Brytania to nie to samo co Anglia. Wielka Brytania składa właśnie z Anglii, Szkocji, Walii, Irlandii Północnej oraz kilku maleńkich wysepek. Twór ten powstał w 1707, kiedy do Anglia i Szkocja zawarły unie realną między sobą. Wraz z biegiem lat, nowe państwa i terytoria dochodziły, aż do dzisiaj i nie zapowiada się raczej, aby coś w tej kwestii się zmieniło. Dlaczego właśnie oni? Ano, w zeszłym roku, na potrzeby olimpiady historycznej, musiałem zagłębić się w historii tego kraju.  I niemal od razu ich polubiłem.

Pierwsza sprawa: długi łuk. A raczej wysoki. 1,2 metra lekką ręką. W rękach sprawnego strzelca około 12-15 strzałów na minutę. Pomnóżmy to razy 500 żołnierzy, co daje nam średnio 6750 strzałów na minutę. Istna ściana ognia średniowiecza. Przekonali się o tym boleśnie Francuzi podczas bitwy pod  Azincourt w 1415 roku, gdzie w błocie, pod gradem strzał poległo prawie 10 000 żołnierzy francuskich, wielu pochodzących z możnych rodów szlacheckich. Niektórzy historycy mówią, iż właśnie wtedy wiele rodów przestało istnieć. A to wszystko z rąk raptem 5000 łuczników. Nie ma co, robi wrażenie.

Druga: flota. A raczej olbrzymia, potężna i przez wiele lat niepokonana. Kiedy brytole zdali sobie sprawę, iż na kontynencie nie zdziałają zbyt wiele, zaczęli interesować się koloniami. A jak tereny zamorskie, to potrzeba floty. I trzeba przyznać, znali się na swojej robocie. Od bitwy pod Trafalgarem aż do końca drugiej wojny światowej, nikt nie miał szans w pojedynkę pokonać floty Jej Królewskiej Mości. Ciekawostka: HMS, przedrostek przed każdą nazwą okrętu Brytanii, oznacza Her Majesty Ship.

Trzecie: Akcent, wygląd i sposób zachowania. W tej kategorii nasuwają mi się trzy postacie: Sean Connery, najlepszy w mojej opinii James Bond oraz filmowy ojciec Indiany Jonesa, Kyle Hobbes, Cudnowy brytyjski najemnik z serialu „V” oraz kapitan Price, jeden z najbardziej charyzmatycznych ( i długowiecznych) bohaterów serii Call of Duty. Cała trójka posiada cudowny akcent, na dźwięk którego wręcz rozpływam się w fotelu. Do tego perfekcyjny zarost i zachowania. Po prostu God save the Queen!

Cóż, to by było na tyle. Mam nadzieje, iż chociaż jeden z tych faktów, szczególnie historycznych, zainteresuje was i zmusi do głębszego zapoznania się z nimi.  A na koniec, tradycyjnie, piosenka.

Globus – Europa

Wpis numer 018 – Wybory, w końcu są wybory…

3 czerwca, 2010 12 Komentarzy

Czerwiec: dla jednych czas walki o oceny, zaliczenia i ogólnego zapierniczania, a dla innych już całkowitego odpoczynku (patrz maturzyści). Ale że los i historia lubią z nas czasami pośmiać, więc do tego wszystkiego dochodzą nam jeszcze przyśpieszone wybory prezydenckie z powodów wszystkim dobrze znanych. Tak więc mamy dość dziwną kampanię prezydencką, dyskusje publiczne i rozważania, kogo poprzeć. W moim przypadku los jest wyjątkowo złośliwy. Gdyby nie katastrofa, głosował bym spokojnie na jesień, lecz jako zodiakowy Lew, muszę obejść się smakiem głosowania. Paradoksalnie, jest to dla mnie niejako ulga. Dlaczego?

Ponieważ nie mam absolutnego pomysłu, na kogo głosować. Zacznijmy od tego, iż prezydent nie ma prawie żadnego wpływu na proces tworzenia prawa, poza proponowaniem ustaw oraz ostateczną bronią w postaci veto. Jak było widać podczas rządów Lecha Kaczyńskiego, mała, a jak upierdliwa i czasami rujnująca starania rządu rzecz. Do tego dochodzi reprezentowanie kraju na arenie międzynarodowej, lecz tam, gdzie jest on zaproszony i powinien się pojawiać. Jak było widać przez ostatnie lata, z tym też może być problem. Ale podsumowując: im lepsze stosunki prezydent –rząd, tym lepiej. No tak, spoko, tylko jeden, mały myk: za rok wyboru do parlamentu.  I wszystko może nam się znowu posypać. Tak więc dla mnie, im prezydent mniej zależny od jakiejkolwiek partii, tym lepiej.  No dobra, tyle, jeżeli chodzi o podstawy, czas teraz na kandydatów.

Jarosław Kaczyński – tia… Jedyny prawdziwy kandydat, spadkobierca moralny brata, który chce kontynuować jego wielkie dzieło… nie, podziękuje. Patriotyzm przechodzący w nacjonalizm nie pociąga mnie ani trochę, podobnie jak wielkie przemiany wewnętrzne, jedzenie obiadu w domu dziecka czy sadzenie dębów pod Warszawą.

Bronisław Komorowski – nie Jaruś, to Bronek? Ano właśnie niezbyt. Atut pochodzenia z parti rządzącej odpada z powodu przyszłych wyborów parlamentarnych. A jako prezydent najzwyczajniej go nie widzę. Jakiś taki… bezpłciowy jest. Wiem, bardzo fachowe określenie, ale inne mi nie przychodzi do głowy.

Janusz Korwin-Mikke – o nie, nie. Na monarchię nie jestem gotowy, a tym bardziej na zabierania prawa wyborczego kobietom, brak pasów i inne pomysły.

Grzegorz Napieralski – a kto to?

Jest jeszcze kilku innych kandydatów, ale podziękuje za nich. Żaden z nich nie jest dla mnie kandydatem numer jeden, na którego mógłbym głosować. I właśnie dlatego cieszę się, że nie mogę głosować w najbliższych wyborach. No cóż, cza czekać na przyszłą jesień dopiero. A na razie piosenka.


http://www.youtube.com/watch?v=O3dWBLoU–E

Wpis numer 017 – Iron Fraking Man

14 Maj, 2010 1 komentarz

Żelazny mężczyzna. Tak, po polsku, brzmi jeden z głównych bohaterów uniwersum Marvela. Głupio? Pewnie. Od czego mamy braci zza wielkiej wody? I tak oto Iron Man po raz kolejny ląduje na ekrany naszych kin. Pierwotnie, notka ta miała być recenzją. Lecz wraz z upływem czasu, zmieniam zdanie. Będzie to zachwyt. Nad czym? Ano nad istną zajebistością tej postaci.

Wszystko ma początek. W przypadku Toniego Starka jest to wybuch pocisku, który wprowadził do jego krwiobiegu sporą ilość odłamków, które bezlitośnie zbliżały się do jego serca. Ale że facet jest szefem największej firmy zbrojeniowej, nie ma się co bać, dał radę. Zamontowano mu magnez z akumulatorem, który wkrótce został zastąpiony przez mini reaktor łukowy, który mógłby zasilać wasz dom do końca waszego życia i jeszcze trochę. Co najlepsze: cudeńko to zrobiono w jaskini na środku pustyni w Afganistanie. Brzmi fajnie? Bo dla mnie tak. Potem dochodzi piękna, idealnie zrobiona i gładziutka zbroja w kolorach czerwieni i żółci, zasilana z wspomnianego reaktora. Oczywiście z najlepszego stopu metali, więc mróz, pociski, rakiety czy nawet oddech mieszkańców Dworca Głównego nie są wstanie jej uszkodzić. Do tego silniki odrzutowe w nogach i dłoniach, które mogą wysyłać milusie impulsy energii, które odrzucają przeciwnika jak szmacianą lalkę. To znamy z jedynki.  W drugiej części filmu dochodzi jednorazowy promień lasera diamentowego oraz oczywiście lepsza jakość zbroi. Więc jest miodzie, cudnie i po prostu zajebiście. Ale, żeby nie było Tomkowi smutno, dostaję kolegę. Czarnoskóry kolega okazuje się jednak mnie… finezyjny. Do zbroi poza zwykłymi silniczkami dokłada sobie z 2 pistolety maszynowe, kilka karabinów maszynowych oraz jedno działko coś koło 12 milimetrów. Oraz wyrzutnie super-hiper-mega strzałek, które na filmie jednak nie działają. Ale jest i tak cudowny. A jak jeszcze połączymy obu panów razem w bitewnym tańcu… mrau. Film to pokazuje i jest pięknie. Jak to ktoś kiedyś powiedział: oboje ociekają zajebistością, o!

Co do filmu jeszcze: pojawia się S.H.I.E.L.D, super bohaterowie oraz oczywiście kilka znanych motywów, ale nie o to chodzi. Tak jak mówiłem, pasjonuje mnie główny bohater. Bo tak naprawdę jest to facet, który sam z siebie zbudował i korzysta ze swojego talentu, jakim jest tworzenie uzbrojenia. I szczerze? Zazdroszczę mu. I oddał bym niemal wszystko, by posiadać takie moce jak on. Frak Batmana, Supermena, Kapitana Amerykę czy innych bohaterów. Iron Man i nic więcej. A na film zapraszam, bo warto.

Notka dzisiejsza jest bardzo chaotyczna i wulgarna, ale cóż, jakoś mnie tak naszło. Piosenka też tematyczna. Żeby tak pokrótce streścić, o co mi chodzi, ten oto gif:

http://img.kyon.pl/img/6847,Iron_man,gif,gtfo,.html

http://www.youtube.com/watch?v=9LjbMVXj0F8

Wpis numer 013 – Kicia, maska!

2 kwietnia, 2010 3 Komentarze

Zapaść. Jak inaczej można określić niemal dwa tygodnie bez żadnego wpisu czy chociażby krótkiej notki? Cóż, nic się nie dzieje bez przyczyny: natłok szkoły i spraw osobistych uniemożliwił mi prezentowaniu swoich wypocin. Lecz co ma wisieć nie utonie, oto jest kolejna notatka.

Przystosowanie obronne. Przedmiot, którego historia sięga początków PRL-u i trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Oficjalnie ma przygotowywać młodych obywateli do odpowiedniego reagowania w sytuacjach kryzysowych, takich jak pożar, powódź czy nawet wojna. A jak jest naprawdę?

W moim przypadku PO przypada na I i II klasę liceum, po jednej godzinie tygodniowo. Pierwsze wyobrażenie to było oczywiście wkładanie masek gazowych, nauka obsługi broni i tak dalej. Chyba każdy tak na początku myślał o tym przedmiocie. A tu niespodzianka, kicie, jak to mawia moja nauczycielka. Cały pierwszy rok to nauka pierwszej pomocy. Od opatrywania zadrapań, ran kłutych czy ciętych, przez złamania i krwotoki aż do finalnego sztucznego oddychania i masażu serca. Przy czym jedna ważna rzecz: najmniejszy błąd i twoja ocena leciała na pysk. Oczywiście zbudzało w nas to niemal nienawiść do nauczycielki, lecz po jakimś czasie zrozumieliśmy, o co w tym wszystkim chodzi: ludzkie życie. Nie możemy przewidzieć, kiedy i gdzie będzie nam potrzebna taka wiedza. Tak jak pytała się nas nasza kochana pani od PO: „Wchodzisz do domu kicia, a tam Twoja mam leży na ziemi. Co robisz?” Pytanie początkowo śmieszne, lecz jak cholernie trafne, czyż nie?

Druga klasa już mniej niezwykła: pożar, powódź, broń, wojna i tak dalej. I tu pytanie: czy aby na pewno? Przed jedną z lekcji, na której mieliśmy mieć sprawdzian z rodzajów broni, kolega stwierdził, iż „jest to bezsensowny, PRL-owski przeżytek, który należy całkowicie usunąć”. Cóż, częściowo się zgadzam. Bo po co zwykłemu uczniowi wiedzieć, iż karabiny maszynowe dzielimy na lekkie, ręczne, wysokokalibrowe i ciężkie? Dla niego i tak to jest zwykły CKM. Albo iż broń atomowa dzieli się na podwodną, podziemną i powierzchniową oraz jakie ma skutki. Cholera, nawet ja nie wiedziałem, ze jest taki podział. Więc mówię stanowcze nie dla szczegółowego podziału broni dla zwykłych uczniów. Najprostszy podział i już.

Reasumując: pierwsza pomoc przede wszystkim. Nie bawmy się w zakładanie masek przeciwgazowych czy pozycji strzeleckich lecz raczej na ratowaniu poszkodowanych w wypadkach. Owszem, dla mnie te lekcje mogły by być tylko i wyłącznie o broni, z miłą chęcią. Lecz jestem tylko jednostką, która jest w mniejszości. A decyduje większość. Koniec.

http://www.youtube.com/watch?v=bXjv3F5XipE

Wpis numer 010 – Czy ja jestem świrem?

3 marca, 2010 20 Komentarzy

Czy coś jest nie tak z moją głową? Jakiś czas temu zacząłem troszeczkę rozmyślać nad tym pytaniem dość mocno. Bo o co mi chodzi: moja wyobraźnia i zainteresowania. Jak można było wywnioskować z poprzedniego wpisu, jestem zagorzałym fanem najkrwawszego konfliktu zbrojnego w historii świata. Radość sprawia mi czytanie na temat bitew czy kampanii, które pochłonęły setki tysięcy istnień. Liczby martwych czy rannych to dla mnie jedynie statystyki, które dobrze jest zapamiętać. Niczym małe dziecko marzę o dostaniu w swoje ręce broni palnej z ostrą amunicją, by móc sobie postrzelać. A co najlepsze, z całego serca marzę o karierze zawodowego żołnierza, która mimo wszystkich argumentacji patriotycznej i szlachetnej, polega tak naprawdę na zabijaniu ludzi. Nie chce tutaj urazić jakiś żołnierzy, ale tak naprawdę całość sprowadza się do zabijania ludzi i już.

Drugi czynnik to, jak już wspomniałem,  moja wyobraźnia. Ostrzegam, iż ten fragment może być dość śmieszny, więc aby nie było, że nie ostrzegam.

Przykładowa lekcja matematyki w środę. Siedzę sobie w przedostatniej ławce i z mozołem staram się zrozumieć, o co chodzi z potęgami, pierwiastkami czy jakimkolwiek innym zagadnieniem. Lecz z każdą następną sekundą ogrania mnie coraz większa wściekłość na skutek hałasu większości klasy, która ma lekcje w dupie i gada cały czas. Gadanie, niezrozumienie danej rzeczy oraz niepowodzenia w zadaniach prowadzą do jednego: żądzy zabijania. Wiem, iż brzmi to śmiesznie, ale w takich momentach mam ochotę wziąć ławkę i porozbijać kilka głów, część osób wyrzucić przez okno a pozostałą resztę wypatroszyć. Berserker mode on. Kolejna sprawa: jako że nie mam zbyt wielu dobrych znajomych w mieście, większość wolnego czasu spędzam sam. I właśnie w takich momentach uruchamia się moja dzika wyobraźnia, która rzuca mnie na wyimaginowane pola bitew, gdzie za pomocą Thompsona/miecza/Pepeszy/jakiejkolwiek innej broni wyrzynam wraz ze swoimi  żołnierzami zastępy wrogów. Czy to heroiczna obrona danego terenu, czy zdobywanie miasta, nieważne. Fakt pozostaje, iż marzę o zabijaniu.

Właśnie to wszystko sprawia, iż pytam sam siebie: czy ja jestem chory? Rozumiem, iż wiele osób łatwo się denerwuje, marzy o zawodzie żołnierza czy po prostu lubi militaria czy walkę. Ale kurde, czy aby na pewno nie przesadzam? Co jest najśmieszniejsze, nie lubię za bardzo bezsensownej przemocy fizycznej. Rzadko kiedy biję się czy chociażby odpowiadam na zaczepki kolegów, nawet jeżeli są one dość mocne. Może po prostu w ten sposób próbuję podnieść własną samoocenę? Udaję, że jestem kimś, kim tak naprawdę nie jestem? Kto wie? No dobra, koniec tego narzekania. Czas na piosenkę.

http://www.youtube.com/watch?v=cqsKOvhEs1s

Wpis numer 009 – Historia

1 marca, 2010 7 Komentarzy

Każdy z nas ma jakąś pasję. Większą, mniejszą, ale jednak. Czy to programowanie, śpiewanie czy zbieranie nakrętek od dżemów. W moim przypadku padło na historię. Jako że jest to dla mnie jak zawsze ciekawy temat, więc dzisiaj będzie nieco dłuższa notka.

Najpierw należy wyjść od definicji: co to jest właściwie historia? Nie będę przytaczał tutaj żadnych cytatów z Wikipedi czy mądrych książek. Kilka miesięcy temu, na blogu mojego dobrego znajomego, Krzysztofa „Aquenrala” Rewaka, zamieściłem definicję tego słowa, która wygląda tak: historia jest to wszystko, co wydarzyło się w przeszłości i musimy ją znać, by planować przyszłość. O co chodzi? Już tłumaczę: każdy z nas popełnia jakieś błędy w przeszłości, podejmuje złe decyzje, mówi złe słowa itd. Oczywiście działa to też w druga stronę, czyli coś nam się udaje, osiągam coś i tym podobne. I na podstawie tych doświadczeń planujemy i urzeczywistniamy naszą przyszłość. I na tym polega cały myk: uczymy się na własnych błędach. A żeby się na nich uczyć, trzeba je poznać.

Kolejna sprawa to specjalizacja. Nikt bowiem nie może być specjalistą od wszystkiego, czy to lekarz, historyk czy informatyk. W moim przypadku jest to II wojna światowa. Miłość ta trwa dość długo już, ponieważ pierwszy kontakt nawiązałem będąc w II klasie podstawówki. Wtedy to w moje ręce trafiła książka pod tytułem „Biało-czerwona szachownica”. Coś o polskich lotnikach walczących na całym świecie, nieważne. Liczy się fakt, iż mimo że nie skończyłem jej nigdy, rozpaliła do czerwoności we mnie ducha historyczno – patriotycznego oraz dziecięcą wyobraźnię. Od tego czasu każda kolejna książka była o wojnie, a każda zabawa z kolegami to było albo „bicie Niemca” czy bohaterska obrona danego miejsca. Potem już było tylko „gorzej”: kolejne połykane książki, coraz poważniejsze, poszerzanie wiedzy i oto mamy: stoję tutaj jako 17 letni chłopak, który bez żadnych oporów może powiedzieć, iż zna się całkiem dobrze na II wojnie światowej, co nieco na temat historii XX wieku i ogólnie o historii świata. Moja miłość nie osłabła ani trochę, co oznacz, iż nadal doprowadza mnie do ekstazy możliwość czytania książek na temat kalibru broni osobistej armii amerykańskiej czy sposoby zaopatrywania wojsk II rzutu Armii Czerwonej. Po prostu to jest moje życie i już.

Po tylu latach obcowania z historią mogę spokojnie stwierdzić, iż wypracowałem sobie dwie zasady, którymi staram się kierować podczas poznawania historii:

Neutralność – staram się nie być po niczyjej stronie. Jeżeli mamy jakiś konflikt, sytuację polityczną czy problemy wewnętrzne danego kraju, państwa to staram się patrzeć i analizować wszystko z pozycji obserwatora, nawet jeżeli jest to historia Polski. W żadnym wypadku nie kieruje się zasadą „Polska dobra, reszta zła”. Po prostu bezstronne osądzanie i już.

Bez urazów – nie mam za złe innym państwo tego, co zrobiły wobec Polski. Nie jestem zły na Szwedów za Potop, Niemców za II wojnę światową czy Rosjan za Katyń. Oczywiście nie popieram tych działań i nie chciał bym ich powtórki, lecz nie czuję nienawiści do tych przykładowych narodów za te czyny. Nie patrzę z obrzydzeniem na moich rówieśników z innych krajów tylko dlatego, że pochodzą z Niemiec, Rosji czy innego państwa, które w przeszłości nam zaszkodziło.

Te dwie cechy sprawiają, iż sam siebie nazywam „historykiem wolnego pokolenia”. Określenia tego używałem wcześniej, lecz teraz je wytłumaczę. Urodziłem się w wolnej Rzeczpospolitej. Przez całe swoje życie miałem dostęp do wszelakich książek historycznych bez żadnej cenzury, od książek czysto komunistycznych po najnowsze niezależne książki zachodnich autorów.. Nie byłem przez nikogo ograniczany w poznawaniu historii. Wychowano mnie w duchu tolerancji dla innych ludzi, co również miało swój wpływ. To wszystko sprawiło, iż dzisiaj nie mam uprzedzeń ze względu na panujący system polityczny czy  zasady wpajane mi przez rodziców. Po prostu czuję się wolny. I to jest najcudowniejsze w historii, gdy możesz sam budować swoją opinię, bez niczyjego nakazu.

Zdaję sobie sprawę, iż cała ta notka, a szczególnie jej ostatnia część może być dość śmieszna czy wręcz infantylna, lecz cóż, nic nie poradzę. Taki już jestem i nie poradzę nic na to. Po drodze i tak połowa pomysłów wyleciała mi z głowy, ale i tak już przesadziłem długością. Na koniec jedynie mogę polecić piosenkę związaną z tematem.

http://www.youtube.com/watch?v=46RagP1Ays8

Wpis numer 004 – Muzyka

9 lutego, 2010 4 Komentarze

Wpis z serii „ Co nieco o autorze”

Uwielbiam muzykę. Każdy wolny moment dnia to słuchanie czy to radia, czy mp4. Poranna pobudka, droga do i ze szkoły, prace domowe czy nawet zwykłe obijanie się. Zawsze musi coś lecieć w tle. Nawet teraz, gdy piszę tą notatkę, z głośników płynie utwór grupy Foreigner  „I Want To Know What Love Is”. Po prostu coś musi być i już, basta.

Zazwyczaj leci muzyka z Winampa, więc pójdę według listy odtwarzania. I tak na początku mamy kilka losowych kawałków Queen oraz Sum 41, lecz zaraz po tym wyskakuje nam dyskografia Sabatonu. Pewnie wszyscy już kojarzą tą grupę, szczególnie po premierze płyty „Art Of War” i utworze „40-1”. Grupa zajmuje jedno z pierwszych miejsc w mojej prywatnej top liście wszechczasów. Nie znam się na muzyce metalowej i może jestem odbiorcom komercji, ale naprawdę, uwielbiam ich. Niemal wszystkie ich piosenki są miodem dla moich uszu, a przy takich utworach jak „Wolfpack”, ”In the name of God” czy „The price of mile” dosłownie odlatuję. Cały czas się zastanawiam, dlaczego niektórzy tak bardzo nie trawią tego zespołu. Do tej pory nie usłyszałem żadnej sensownej odpowiedzi, więc bardzo proszę o jakiś komentarz. Ale koniec tego podniecania się, lecimy dalej.

Tutaj następuje diametralna zmiana, ponieważ wyskakuje nam Basia Trzetrzelewska oraz dyskografia Nightwish. Potem Norah Jones oraz dyskografia Modern Talking.  Potem AC/DC, soundtrack z „300”, Coldplay (palce lizać), Depeche Mode oraz soundtrack z „Iron Man”. Potem mamy małe bagienko, z którego wyłaniają nam się Gwiezdne Wojny oraz mieszanka wszelkich artystów, od rocka po przez pop, metal do muzyki klasycznej. Zaraz jednak wyskakuje nam kolejny faworyt top listy, czyli Michael Buble. Gdyby ktoś się mnie zapytał, co mi się kojarzy z latami 30 XX wieku, odpowiedział bym że prohibicja, film „Nietykalni” oraz właśnie ten artysta. Nie wiem dlaczego, ale jego lwia część utworów brzmi dla mnie jak występy w knajpkach jazzowych właśnie w USA. Uwielbiam go za jego wszechstronność, od ballad miłosnych aż do utworów rozrywkowych czy własnych interpretacjach znanych piosenek innych twórców. Po prostu miód. Ale lećmy dalej.

Tuż po Michale wyskakują nam złote lata 80, czyli 100 utworów, które powstały w tych pięknych czasach. Po nich kolejne małe bagienko, nad którym wspólnie pochylają się Franek Kimono, Sting oraz Lady Pank. Tuż pod nimi znajduje się kawałek Pink Floyd oraz dyskografia zespołu Metallica. Stwierdzam, iż legendy na ich temat nie są przesadzone, jeżeli chodzi o moją opinię. Tuż za nimi muzyka z serialu Battlestar Galactica (o tym później, w osobnym wpisie) oraz najnowszy nabytek, dyskografia kultowego zespołu ABBA. Na sam koniec mamy Enie, z płytą „The Best of Enya” oraz najnowszą płytę Sade „Soldier of Love”. I już koniec. Jak więc widać, słucham niemal wszystkiego, bez wyjątku. Jeżeli ktoś się nie zgadza z moją opinią, zapraszam do komentowania. Proszę również o podsyłanie nazw zespołów, które waszym zdaniem koniecznie muszę dodać do swoich zbiorów. Piosenka na dziś to jeden z najlepszych dla mnie utworów zespołu Sabaton. Miłego słuchania.

http://www.youtube.com/watch?v=EoAC-DIua1c

Wpis numer 003 – Fandom

4 lutego, 2010 6 Komentarzy

Wpis z serii „ Co nieco o autorze”

Gwiezdne Wojny. Dla większości społeczeństwa jest to tylko nazwa jakiejś serii filmów science fiction o facetach ze świecącymi mieczami i kolesiu w czarnej masce, który sapie i jest czarny. Cóż, nie ma co się kłócić, mają oni rację. Należę jednak do grupy ludzi, dla której SW to nie tylko filmy, lecz część życia. Ale od początku:

W Polsce mamy nieoficjalne stowarzyszenie, które nazywamy Fandomem Polskich Fanów Star Wars. Jest to grupa ludzi, która od czasu premiery pierwszego filmu SW (1977) interesuje się światem wykreowanym przez Georga Lucasa. Piszę nieoficjalnym, ponieważ nie jesteśmy nigdzie zapisani, nie mam y oficjalnych struktur, siedziby czy hierarchii. Po prostu duże grono ludzi, których łączy jedna pasja. Fandom dzieli się na Fankluby, które działają w niemal każdym większym mieście. I tak mamy Fankluby:

  • Wrocławski
  • Poznański
  • Warszawski
  • Krakowski
  • Łódzki
  • Śląski
  • Trójmiejski
  • Zachodniopomorski
  • Legnicki
  • Wałbrzyski
  • Toruński
  • Bydgoski

Oczywiście to nie wszystkie, lecz to są te, które na tą chwilę przychodzą mi do głowy. Każdy Fanklub organizuje spotkania fanów, które odbywają się zazwyczaj co miesiąc. Na takich spotkaniach uczestnicy mogą zazwyczaj wziąć udział w przygotowanych przez organizatorów konkursach, dyskusjach cz innych zabawach. Lecz co jest najpiękniejsze, mogą po prostu spotkać się ze znajomymi i najzwyczajniej w świecie porozmawiać na dowolny temat. Nie ma żadnych ograniczeń wiekowych, nie ma żadnych barier w stylu wyznawanej subkultury, przekonań politycznych czy gusta kulinarne. Każdy jest na równi. Oczywiście zazwyczaj są wybierani jacyś organizatorzy, którzy zajmują się przygotowywaniem takich spotkań, reklamowaniu ich na odpowiednich serwisach internetowych itd, lecz nie ma mowy o jakiś rządach totalitarnych czy absolutnych. Liczy się dobra zabawa i już.

Kolejną formą działania Fanklubów jest organizowanie konwentów lub ich części. Krótkie wyjaśnienie: konwenty to spotkania fanów ogólnej fantastyki, kultury japońskiej czy militariów, podczas których prowadzone są prelekcje, prezentacje różnych grup czy wszelakiej maści pokazy. Zazwyczaj taka akcja trwa 2-3 dni. Uczestnicy zazwyczaj mają zapewniony przez organizatorów nocleg czy to na terenie samego konwentu lub w wynajętym lokalu. My, jako fani przygotowujemy różne prezentacje, panele dyskusyjne a nawet pokazy walk na miecze świetlne czy przedstawienia teatralne. I nie robimy tego dla pieniędzy, o nie. To wszystko jest od fanów dla innych fanów oraz zwykłych ludzi. Po prostu robimy to dla satysfakcji i zabawy. Każdy konwent to okazja by po raz kolejny spotkać się z przyjaciółmi, nawet z poza danego miasta. I to jest najpiękniejsze.

Ostatnią formą są różne grupy, które zajmują się konkretnymi elementami związanymi ze światem Gwiezdnych Wojen. I tak mamy tu Rebel Legion oraz 501 Legion, czyli dwie międzynarodowe grupy, które zajmują się rekonstrukcją strojów postaci z filmów, czy na przykład grupę Szare Miecze z Wrocławia, która zajmuje się pokazami walk na miecze świetlne. Tego rodzaju grupy często działają na rzecz akcji charytatywnych, na przykład Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.

Cóż, tyle jeżeli chodzi o część teoretyczną. Czas teraz na moje osobiste przemyślenia. Bez zastanowienia mogę powiedzieć, iż Fandom jest moim drugim domem. To właśnie tu spotkałem wspaniałych ludzi z całej Polski z którymi mogę świetnie się bawić za każdym razem. Po prostu kocham tych ludzi. Są oni dla mnie niczym rodzina. Oczywiście, nie ma rzeczy idealnych: czasami dochodzi do kłótni, sprzeczek, ale mimo to nadal pozostajemy razem. Fandom dał mi niemal wszystko: przyjaciół, pasję, radość, zajęcie a nawet miłość. Boję się pomyśleć, gdzie bym teraz był, gdyby nie ci ludzie. Mam zamiar nadal ze wszystkich sił pomagać i działać na rzecz Fandomu, ponieważ uwielbiam to. W końcu, czego się nie robi dla rodziny, nieprawdaż?

Teraz kilka uwag do „cywilów” ode mnie: nie, teksty w stylu „Wiesz, że Vader miał astmę” albo „Star Trek jest lepszy” nie są wcale zabawne. Nie kiedy słyszysz je po raz setny.  Naprawdę, dla mnie jest to żałosne i denerwujące. Druga uwaga to to, jacy jesteśmy my, fani. Nieprawdą jest, że na spotkaniach po raz setny podniecamy się słowami Vadera „I am your father” oraz że jesteśmy bandą okularników z pryszczami i aparatami na zębach. Jesteśmy najzwyklejszymi w świecie ludźmi, którzy uczą się, pracują, mają rodziny, dziewczyny, żony, dzieci. I mamy również inne pasje niż SW, naprawdę.

No nareszcie, koniec. W życiu bym nie pomyślał, że jestem w stanie tak się rozpisać na jakikolwiek temat nie związany z II Wojną Światową. A jednak, niespodzianka. Może to przez ta godzinę? W końcu kto normalny pisze o pierwszej w nocy wpis do globa? No cóż, to już koniec na dzisiaj. Kiedy następny wpis z tej serii?? Kto wie, zobaczymy. Na koniec, tak jak obiecałem, piosenka. Dzisiaj wybór pada troszkę związany z tematem. Miłego słuchania.

http://www.youtube.com/watch?v=niJI4Df3HuE


Wpis numer 002 – Autoprezentacja

1 lutego, 2010 3 Komentarze

Godzina 00:06. Większość ludzi o tej porze spokojnie sobie śpi. Lecz nie ja. Ferie są tylko raz w roku, więc trzeba troszkę zasiedzieć się przed komputerem. Jako że chwilowo mam dość nabijania fragów w CoD MW 2 oraz walki z Nieśmiertelnym Królem w Heroes IV, postanowiłem napisać porządną autoprezentację na potrzeby tego bloga.

Nazywam się Michał Ogrodowicz, urodziłem się 17.08.1992. Jestem uczniem II klasy liceum XII LO we Wrocławiu imieniem Bolesława Chrobrego. Po drodze uczęszczałem do dwóch szkół podstawowych (58 i 72) oraz gimnazjów (37 i 1). Jeżeli chodzi o specjalizację (o ile można tak to nazwać na tym etapie edukacji) to historia z naciskiem na XX wiek oraz militaria. Należę również do Polskiego Fandomu Fanów Gwiezdnych Wojen, czyli grupy ludzi, którzy nadal interesują się światem stworzonym przez Georga Lucasa niemal 33 lata temu. Należę do niej 15 grudnia 2007, czyli 50-tej Imperiady (nazwa wrocławskich spotkań fanów). Jeżeli chodzi o moje cechy charakteru, upodobania i tym podobne sprawy, posłużę się punktami:

Ulubiony kolor – czarny, niebieski

Preferowana subkultura – brak

Przekonania polityczne – ciężko określić, coś między liberalizmem a prawicą

Coś, co lubię – polskie morze latem

Coś, czego nie lubię – ludzi, którzy wypowiadają się na temat historii bez podstawowej wiedzy

Prezent, który bym chciał na 18 urodzin – szklanego Kałasznikowa z wódką (chodzi mi o same opakowanie)

Ulubiony serial – Battlestar Galactica

I najważniejsze: nie lubię pisać. Zdecydowanie bardziej wolę rozmowę na żywo z daną osobą, nie ważne na jaki temat. No ale cóż, nie ma wyboru, walka (na pióra) nadal trwa. Wiem, iż to, co właśnie napisałem jest dość marną autoprezentacją lecz proszę o wybaczenie: nie jestem nikim specjalnym jeżeli chodzi o pisanie. Tak więc na dzisiaj kończę, wraca ochota na CoD MW 2. Co do zakończeń wpisów, wpadłem na pomysł pt: Piosenka Wpisu. Tym razem wybór pada na:

http://www.youtube.com/watch?v=PBkdWBBHw2g&feature=related

Kategorie:Co nieco o autorze